POLSKIERADIO.PL / Paweł Głowacki

BARDZO STARE “O”

Usłyszeć w Krakowie, mieście Starego Teatru, doskonale a-ideologicznych „Osmędeuszy” Mirona Białoszewskiego, słodko-cierpką opowieść o nieudanej miłości i udanej śmierci – to jest radość gigantyczna i nadzwyczajna ulga.

Dziwaczny był to dźwięk, niecodzienny, dźwięk, którego źródła szukało się wzrokiem pośród piachu miliona zwyczajnych, obojętnych brzmień miasta o zmierzchu. Niby banalne „O” – niczym w słowie „Otwarte”, bądź w zdaniu „Oleś, chodź na piwo” – niby normalna samogłoska, mała, cicha, „O” pozornie jak każde „O” szarych dni, ale i nie jak każde. „O” długie, bardzo długie, raczej „Ooooooo…”, co nie mogło się skończyć, dźwięk-dżdżownica, wijący się, falujący dźwięk. W intonacji swojej miał coś z rezygnacji, coś z mruku wyzutej z nadziei, bo świadomej nieuchronnego fiaska prośby o powrót do czasu przeszłego, dokonanego. Do tego – kilka nut ciemnej melancholii, nostalgii, znużonego pamiętania nie wiadomo o czym ani jak odległym. Pierwsze takie „O” zabrzmiało gdzieś przy krawędzi Małego Rynku, róg Szpitalnej i Mikołajskiej…

Dziwaczny ten, niecodzienny dźwięk nie był echem żadnego naszego gadania codziennego, ale nie był to też spokojny oddech Claire Ducreux, plenerowej tancerki, która na zwyczajnej ławce pokazywała przechodniom ich los, ulepiony z kilkudziesięciu gestów. Nie było w nim mlasku ciał artystów Krakowskiego Teatru Tańca, ani szmeru szat tancerzy i tancerek La Calabaza Danza-Teatro, co pląsali historię pewnej egzotycznej, odległej miłości. W tym „O” przeciągłym nie dało się też usłyszeć zabawnych plumkań muzycznych klaunów z trupy Los Excentricos, grających na najcudaczniejszych instrumentach świata. I dalej: ponure akordy opowieści o legendarnym wampirze w seansie „Nosferatu” artystów z Kolonii, żeliwne stękania monstrualnego pojazdu w opowiastce „Dźwiękowiązałka Wehikuł (Bez)czasu” Sambora Dudzińskiego, mruki powietrza poruszającego legendarnymi postaciami „Don Kichota” w manualnym kinie Adama Walnego, albo gigantyczne brzmienia „Ślepców” z Taetru KTO. Te i tysiąc, dziesięć tysięcy innych pisków, zgrzytów, szumów, brzdęków, huków, zlepów, tupotów, wybuchów, jazgotów, szeptów, klaśnięć i mlaśnięć w reszcie przedstawień innych teatrów plenerowych, które Jerzy Zoń na XXVI Międzynarodowy Festiwal Teatrów Ulicznych w Krakowie sprowadził. W długim, bardzo długim „O” nie dało się usłyszeć niczego z tej między 11 a 14 dniem lipca buczącej w centrum Krakowa, gigantycznej Wieży Babel dźwięków. Ono było zdumiewająco samotne, nie do podrobienia, osobne.

Pierwsze – gdzieś na rogu Szpitalnej i Mikołajskiej. Pierwsze – bo nie było jedyne. W tej samej sekundzie, bądź mgnienie później – inne takie „O” w innych punktach Małego Rynku. U wylotu Siennej, w cienistym przejściu na tyły Kościoła Mariackiego, tuż przed Księgarnią Hiszpańską, jeszcze gdzieś. Sześć „O”, wciąż od początku rozwijanych, „O” długich, bardzo długich i wędrujących. Jak by się zbliżały, jak by szły po powietrzu na spotkanie w centrum niewielkiego placu gry, gdzie nic tylko wieszak z fatałaszkami wyciągniętymi z szafy prababki i w rogu zydel dla akordeonisty o twarzy niczym z tektury, bladej, nieruchomej, poza czasem. I rzeczywiście – szły długie, rozwlekłe samogłoski krągłe. Z różnych stron świata wędrowało sześcioro aktorów – trzy niewiasty, trzech panów – w odzieży z połowy ubiegłego stulecia, bądź jeszcze starszej, międzywojennej nawet. Szli, chóralnie melorecytując „O” pełne ciemnej melancholii, bezradnej nostalgii i pamięci znużonej, a gdy w centrum małego placu gry znieruchomieli – chórem dodali do „O” resztę liter. Zanucili pierwsze słowo i zarazem tytuł jednego z arcydzieł „Teatru Osobnego” Mirona Białoszewskiego: „Ooooooosmędeusze…!!!”. W trzydziestą rocznicę śmierci twórcy „Karuzeli z Madonnami” artyści Teatru Pijana Sypialnia zagrali na Festiwalu Zonia w Krakowie to zawrotne „oratorium szyldowe”, tę „największą rzecz sceniczną epicką zamkniętej epoki przedmieścia”, rzecz „przedstawiającą osiemnaście postaci i dwa chóry”, a reżyserował Stanisław Dembski.

Mówili. Owszem, wykonali kilka najprostszych ruchów, gestów, min. Owszem, tańczyli czasem przez kilka sekund. Owszem, było parę rekwizytów – talerzyk wirujący na kiju, resztki wieńców, wiekowa walizka z tektury, czarny garnitur, zwiewna suknia ze spłowiałego jedwabiu nieokreślonej barwy, talia nieludzko zmiętych kart, nóż kuchenny, coś jeszcze. Ale wszystko to nie miało pierwszorzędnego znaczenia. Oni mówili, nucili, śpiewali, milczeli. Tylko tyle im wystarczyło. Mówienie było sednem ich teatru.

Więc jednak, by na ulicy opowiedzieć historię jakąś, niekoniecznie trzeba chodzić na szczudłach (w czym, rzecz jasna, nie ma nic złego)? Niekoniecznie. Nie trzeba fruwać na linach, nie trzeba puszczać dymów ni potężnej muzyki z ogromnych głośników. Nie trzeba zaludniać placów gigantycznymi stworami z żelaza i szkła. Nie trzeba o zmierzchu dziurawić powietrza mocarnymi snopami kolorowych świateł. Nie trzeba fikać kozłów, stać na głowie, oblewać się pianą lub farbami, żonglować czym popadnie, wspinać się po ścianach, połykać płomieni, wyginać się jak gumowa pała i opętańczo czołgać się po kocich łbach lub asfalcie. Nie, ani w łażeniu na szczudłach, ani w żadnym innym inscenizacyjnym „numerze” z obszernego zestawu klasycznych „numerów” ansambli plenerowych nie ma nic złego – lecz nie są one niezbędne. Jednak – wystarczy mówić. Wpierw, rzecz jasna, dobrze pojąwszy, co się mówi. Jak sześcioro z trupy Dembskiego.

Słowa „Osmędeuszy”, ich taniec, ich zdumiewające zapętlenia, nicujące się intonacje fraz, metafor, które znawcy zwą „metaforoplastyką” – w tym jest wszystko, prawie wszystko. Tym są „Osmędeusze” – kolosalnym teatrem języka, gdzie słowa, sylaby poszczególne i cząstki fraz mają ciężar, twardość, fakturę, kolor i zapach rzeczy. Są sensualne. O zawrotnym tańcu tego dźwiękowego mrowia, tańcu pląsanym między tym, co wysokie, a tym, co niskie, między IV częścią „Dziadów” Mickiewicza i „Pieśniami nad pieśniami” a wzruszającym bełkotem podwórkowych opowiadaczy, co w cieniu starych kamienic Warszawy snuli dla paru groszy biedne swoje rymowanki o miłości, nie wiadomo kiedy sklecone przez nie wiadomo kogo, o tej Białoszewskiego maestrii – ile już napisano? Ilu znawców próbowało zgłębić tajemnice tych migotliwych labiryntów? Szkoda gadać. I w istocie nie ma też po co wdeptywać teraz  w dywagacje o różnicach między „Osmędeuszami”, grywanymi przez Białoszewskiego i Ludmiłę Murawską w połowie zeszłego stulecia, a ulicznymi „Osmędeuszami” sześciorga z trupy Dembskiego. Niech wystarczy, że w mowie sześciorga nie przepadło nic z tamtego wielkiego teatru języka, z tamtej realności, zrobionej prawie tylko ze słów.

Powtórzyli starą opowieść. Przemycili jej ciemną melancholię, bezradną nostalgię, znużoną pamięć. Ale i jej śmiech jarmarczny, jej pachnącą tandetą przedmieść lirykę, jej lepką aurę przywiędłych wieńców, wypalonych zniczy, gliny schnącej na łopatach fachowców od kopania ostatecznych dołów na Powązkach. Znów zabrzmiały skargi i nadzieje osiemnastu postaci nędznych, dwa chóry łachmaniarzy znów zanuciły odwieczne mądrości świata całego. Nieszczęsny żongler Sylwester – zupełna lichota cyrkowa – kolejny raz zakochał się fatalnie w dziwnie pięknej Teodozji, którą matka przeznaczyła rzeźnikowi. Dwa serca znów cierpiały potwornie i jedynym ocaleniem znów były gesty ostateczne, bo one lżejsze niż taki ból. Więc – Sylwester kolejny raz podniósł nad rzeźnikiem i opuścił nóż, Teodozja kolejny raz skutecznie targnęła się na swe marne życie. I tym kończy się stara opowieść o uczuciu i śmierci, o finale zlepiającym się z początkiem. Ulgą ciemności. Kolejny raz. To wszystko. Wszystko, co było, co jest w słowach genialnie zlepionych. Oklaski zatem, a nawet więcej.

Oklaski potężne i cicha wdzięczność. Bo usłyszeć w Krakowie, mieście Starego Teatru, którego scena to trybuna ideologii, Hyde Park napastliwej polityki historycznej, drewniany podest wiecowy, nieudolnie udający enklawę sztuki teatru, właśnie w Krakowie usłyszeć doskonale a-ideologicznych „Osmędeuszy”, słodko-cierpką opowieść o miłości i trupach – jest radością gigantyczną. Radością dziecka, co zamiast laski tandetnej kiełbasy – na Mikołaja wreszcie dostało elektryczną kolejkę. Czystą, jasną i klarowną, która służy do tego, do czego służy każda normalna kolejka elektryczna. Czyli do tego, by ją sobie puszczać i patrząc, jak jeździ w kółko – marzyć spokojnie, choćby i pół dnia.

Źródło: www.polskieradio.pl