TEATRDLAWAS.PL / Agata Tomasiewicz

PROJEKT: WIEŚ

Mieszkańcy Samborza i Kopydliny pogrążają się w swarach. Sytuacji nie pomaga fakt, że nad obydwiema wsiami pieczę sprawuje jeden sołtys. Poza tym wszystko toczy się w zgodzie z ustalonym porządkiem. Dni płyną powoli, trochę to mityczny bezczas, rytm odmierzany jest przez rytuały towarzyszące rodzeniu, umieraniu i zaślubinom.

Piszę „trochę”, bo wszak postępowa europejska wieś musi w końcu przywitać cywilizację. Stąd mamy inicjatywę postawienia wychodka, niczym za Sławoja Składkowskiego, w miejscu, przy którym zatrzymują się samochody bogatych mieszczuchów. Baby przycupną przy drodze ze słoikami dżemów własnej roboty, czekając na miastowych (a ci nic, tylko gwałcić i porywać kobiety!). Jakby tego było mało, poszła fama, że na ewaluację mają przyjechać ludzie ze stolicy. Histeria rozgorzała przed nadejściem „cywilizacji” przywodzi na myśl „Konopielkę” Redlińskiego, tylko przeglądającą się w bardzo krzywym zwierciadle.

Pijana Sypialnia jest wierna stylistyce śpiewogry. Aktorzy tworzą kolorowe taneczne formacje, odświeżają ludowe pieśni i tańce, grupują się w jeden organizm, by zaraz rozpierzchnąć się po całej scenie. Co jakiś czas wybrzmiewa melancholijnie „Czerwone jabłuszko” jako lejtmotyw. Malowana ludowość rodem z obrazków przeplata się ze współczesnymi, bardziej ostrymi kadrami. Remiza jawi się jako świecka świątynia, w której barmanka Jola rozlewa idealnie złote piwo. Dyskusje, w której wsi sprzedaje się trunki lepszej jakości kończą się konstatacjami spod znaku „moje jest najmojsze!”. Są też i inne rozrywki. Nad córką Joli, niczym nad uwspółcześnioną Jagną Boryną, odbywa się sąd. Plotka głosi, że puściła się z miastowym na parkingu dla autokarów. Zgubioną zapaskę jako dowód przedstawia Szeptucha, czyli ta, która mąci, prowokuje, truje wodę międzyludzkich relacji. Jest raz śmieszno, raz straszno.

Ktoś po przeczytaniu tego opisu mógłby dojść do wniosku, że „Łojdyrydy” to nieznośna cepeliada. Fakt, ewokowanie sentymentalnego obrazka nie brzmi zachęcająco. Muszę jednak zaznaczyć, że świadomie trywializuję swój opis; tylko w ten sposób w tekście może wybrzmiewać przedstawiona przez zespół puenta. Spektakl Pijanej Sypialni jest niezwykle błyskotliwy. Podszewkę odsłania się tu stopniowo. Ten kalejdoskop – raz przaśności, raz ludowej melancholii, a innym razem remizowego obskurantyzmu – jest potrzebny, by objawić w finale przewrotną myśl twórców. Klucz stanowi tutaj pojęcie stereotypu. I trudno nawet powiedzieć, że spektakl stanowi krytykę uproszczonego myślenia – tak już zostaliśmy kognitywnie zaprojektowani. Walter Lippmann porównał kiedyś myślenie stereotypowe do patrzenia przez zieloną szybę wystawienniczą, zmieniającą barwy oglądanych obiektów. Tutaj zieloną szybę można podmienić na zerkanie przez dziurę w wiejskim płocie.

Owszem, zbiór zawsze tworzy suma jednostek, nikt jednak nie poradzi nic na to, że ludzie mają predyspozycje do generalizacji i łączenia w całość. Nie bez przyczyny w spektaklu wiele uwagi poświęca się zbiorowości. Mamy więc konsolidujące wspólnotę rytuały, potańcówki w remizie (jak wiadomo alkohol zrównuje wszystkich), a przede wszystkim – ludową samorządność. Tej opacznie rozumianej „samorządności” niedaleko jest do rokoszu. Grupa bab „obala” sołtysa, po czym zajmuje jego gabinet pod wodzą mącicielki Szeptuchy. Pytanie, co zrobić ze świeżo „wywalczoną” władzą odbija się głucho od ścian pomieszczenia. Postulat wymyślenia programu zostaje tymczasowo zarzucony. Kobiety upijają się, senne głowy lądują na stole. Szeptucha komentuje ze złośliwym uśmiechem:
„opium najlepsze jest dla mas!”.

Ale oto wzniesiony z drewnianych skrzynek wychodek, pomnik gminnej przedsiębiorczości, zostaje przebudowany, przypominając teraz stołeczny Pałac Kultury i Nauki. Wieś nawiedza Warszawa pod postacią dwóch przedstawicieli kadry kreatywnej z całym „kreatywnym” arsenałem: okularami-nerdami, hipsterskimi czapkami i polsko-angielskim pidżinem na ustach. Panowie promują otwartość (lądując co chwilę w swoich ramionach, naturalnie). Zaaferowana wieś reżyseruje swoją „wiejskość”, część osób tańcuje w kółku, inni piją wódeczkę, ktoś modli się w rogu pomieszczenia. Przybysze ze stolicy proponują pewien układ. Proces przekształcenia wsi w znak zaszedł już dawno, teraz pora na przekształcenie znaku w towar – z zimnym alkoholem, smalczykiem, przaśnymi dziewkami. By produkt nie okazał się dość niszowy, należy dokonać fuzji „wiejskości” z „miejskością”, bo tylko w ten sposób można osiągnąć ideał transkulturowości. Transkulturowość oczywiście równa się korporacyjnemu logo. Przykład? Caffe latte z mlekiem prosto od krowy. Najlepiej ze źdźbłami słomy, by było bardziej eko. Nazwijmy to korpofolkową estetyką.

Skoro tożsamość została przemieniona w znak, trudno jest dotrzeć do jej korzeni. Fascynacja ludowością grzęźnie na naskórkowym poziomie. Donatan i jego Słowianki znajdują się na szczycie wielkiej góry przykładów (zresztą, czy są mniej groteskowi niż pomysły scenicznych „panów kreatywnych”?). Wystarczy przyjrzeć się trendom w polskim designie, by dojść do wniosku, że ludowe (pardon, folkowe) motywy są wciąż na topie. Sporo zespołów odwołuje się do tradycji etnicznej. Kapela ze Wsi Warszawa objawiła się wieki temu, ale od tego czasu nastąpił wysyp najróżniejszych formacji. Jajka czy mleko „prosto od gospodarza” stają się nowym kulinarnym snobizmem. Podobny proces stereotypizacji zachodzi również w przypadku mieszkańców stolicy. Nie trzeba nikogo przekonywać, że wizerunek homo- i ecofriendly lattehipsterów jest znacznie uproszczony.

W pewnym momencie wykonawcy wychodzą z ustalonym ram. Ktoś krzyczy: „Warszawa przyjedzie nas oglądać!”. Ów metakomunikat wprowadza widza w pewną konfuzję. W tym momencie nie możemy być pewni, czy zwrot odnosi się do wizyty hipsterów z metropolii czy nas samych, zasiadających na widowni. Z tyłu głowy błąka się Gogolowski chichot: „z czego się śmiejecie…? Z siebie samych się śmiejecie!”. Tak, my też przyszliśmy oglądać ludowość (a raczej fantazję o niej), te przaśne figurynki w panopticum, i cieszymy się, sprawia nam to przyjemność. Nikt nie twierdzi, że miksowanie kultur czy skłonność do generalizacji to zjawiska godne nagany; spektakl nie jest paszkwilem, choć judzi, zwodzi, igra z przyzwyczajeniami. „Łojdyrydy” warto zobaczyć nie tylko przez wzgląd na jak zawsze zaskakującą energię aktorów, lecz również pytania, które są stawiane. W finale bohaterowie zastanawiają się nad tożsamością krajanów po dwudziestu pięciu latach życia w wolnej Polsce. Z tej obserwacji rodzi się jako-taka panorama społeczeństwa. Społeczeństwo tworzą jednak konkretne jednostki. Każdy jest odpowiedzialny za swoje decyzje. W pewnych momentach tworzymy ciało zbiorowe, nierzadko bezrozumne i ulegające instynktom. Taki stan rzeczy wcale nie oznacza, że ów moloch musi nas pożreć. Coraz częściej mówi się, że demokracja jest projektem skazanym na klęskę. Nie jest to miejsce i czas na tego rodzaju dyskusje, ale jedno jest pewne – odurzona opium baba z łatwością wyrżnie się o podstawioną nogę. Proponuje wziąć to pod rozwagę.

Źródło: www.teatrdlawas.pl