TEATRALNY.PL / Łukasz Drewniak

KOŁONOTATNIK 42

(…) Taką radość życia, wiarę w siłę młodości i dumę z tego, że ma się ciało, twarz, głos i stopy, widziałem jeszcze tylko raz, to znaczy trzy razy, ale zawsze za sprawą jednego teatru, jego zespołu i repertuaru. Teatr nazywa się od niedawna Pijana Sypialnia i od zawsze prowadzi go Stanisław Dembski. Tworzą go młodzi, dwudziestoparoletni aktorzy . Dembski dobiera ich wedle sobie tylko znanego klucza. Szuka twarzy prawdziwych, osobowości, postaci charakterystycznych, o naturalnej vis comica. Wspólnie uczą się śpiewu i tańca, a potem wybierają się w podróż w czasie. Mają w repertuarze Wyjowisko według sztuczki Bohomolca, Osmędeuszy Białoszewskiego i Wodewil warszawski na motywach niedokończonej komedii Feliksa Schobera. Dembskiego i jego zespół interesują zapomniane gatunki sceniczne, rekonstruują styl gry sprzed stu i więcej lat. Bawią się w teatr, którego nie ma, żeby odnaleźć jego fundamenty, poczuć, jak smakował wykonawcy, jak działał na widza. To jakby „wskrzeszanie umarłych królestw”, świadomy gest powrotu do dawnej siły teatru. Szukania bezinteresownego śmiechu, czystej beztroski, naiwnej lekkości. Dembski i jego aktorzy nie są jednak tylko rekonstruktorami, nie żądają bezwzględnej wierności dawnemu teatrowi, potrzebują go raczej jako napędu, konwencja retro patronuje ich pracy, ale zawsze przyszpilają ją współczesnością. To trochę tak, jakby wiernie kopiując stary, czarno-biały obrazek, odgrywali nagle pod nim garstkę komputerowych pikseli. Są w ich spektaklach sceny, gdzie skoczne operetkowe takty przykrywa dyskotekowy rytm. Ale tylko na parę sekund. Jest jak memento, przeczucie, czym to się wszystko skończy: teatr, świat, konwencja. Dembski stawia na bohatera zbiorowego, owszem, wyciąga z roztańczonego, rozdokazywanego chóru indywidualności, ale każe się dzielić liderowaniem, każdy ma swoje przysłowiowe pięć minut, zaistnieje i wraca do grupy. Młodzi z Pijanej Sypialni śpiewają świetnie, nie łaszą się do publiczności, tylko próbują uwierzyć w prawdę takiego niedzisiejszego stylu gry. Czuć, że jest im dobrze ze sobą na scenie, że nie przeszkadza im kostium ani sztampowy dialog. Bo życie, prawdziwe życie, jest w nich, a nie w postaciach. Zadanie polega na tym, by prywatny wigor przenieść do ciała bohatera, poruszyć nim, rozpędzić. A wtedy styl retro hula. W najpiękniejszej scenie Wodewilu warszawskiegoz ciał aktorów utworzona zostaje karuzela. Dwie młode prowincjuszki, ukrywane przez żulików z Powiśla, utworzą oś, cztery pozostałe aktorki rozłożą parasolki, a grupa chłopaków będzie krążyć wokół nich z krzesełkami w wyciągniętych rękach. Karuzela na Bielanach. XIX wiek, przedwojenna Warszawa, duchy od Białoszewskiego – Dembski przywołuje te obrazy i dźwięki wcale nie przeciwko współczesnemu teatrowi.

Przecież jego wodewil składa się z dwóch części. Po akcie retro przychodzi akt doraźny, kabaretowy, ironiczny. Opowieść o przygodach przedwojennych prowincjuszy na wycieczce po fascynującej, zmysłowej i troszkę niebezpiecznej stolicy urywa się w połowie. A potem jesteśmy już w dzisiejszej Warszawie na castingu w prywatnym teatrze. Młodzi aktorzy zrzucają marynarki, kaszkiety i kapelusiki i zmieniają się w grupę hipsterów, dziewczyny przebierają się dyskretnie, tylko kolory zostają te same. I zaczyna się drwina z warszawskich scen, środowisk, pani prezydent i celebrytów.

Teraz to tamten obraz retro jest pod spodem, bo Pijana Sypialnia dalej śpiewa szlagiery z przeszłości. Wychodzi im taki przewrotny dialog z Pożarem w burdelu. Tylko że zamiast luzu i mrugania do widza uruchamia się wdrukowany w ich aktorską świadomość gest, ruch i dowcip sprzed lat. Trochę jakby duchy dawnych aktorów próbowały dziś bawić współczesną publiczność, chciały zrozumieć to, co nas dziś śmieszy. Trudno ukryć, że Wodewil warszawski to dwa spektakle arbitralnie zlepione w jedną całość, ale intencja Dembskiego jest czytelna. Teatr wcale nie zmienił się aż tak bardzo, wciąż może działać tak samo, wzbudzać te same emocje widza, pod warunkiem, że uruchomi się sceniczną machinę młodości i żaru. Ktoś powiedział: „Nie lubię takiego teatru, nigdy nie sądziłem, że z własnej woli będę oglądał dzieło z pogranicza operetki, wodewilu i komedii salonowej, a jednak śmieję się na niej, oczu nie mogę oderwać, biję brawo”. Otóż to, wizja Dembskiego jest tak szalona, tak na przekór modom, tak bezinteresowna, że nie sposób jej nie ulec.

W innym lepszym, prawdziwym świecie Stanisław Dembski byłby dyrektorem Teatru Syrena lub Kwadrat, przyciągał nowych, zrażonych mieszczańskim lub progresywnym teatrem widzów i uczył młodych aktorów dawnych konwencji scenicznych.

Źródło: www.teatralny.pl